Strona główna | Mapa serwisu | English version  
Elbrus Expedition 2005
po prostu... CHICKEN > Góry, podróże... > Elbrus Expedition 2005

Na granicy marzeń i rzeczywistości...  

 


(c) EE 2005
Wszystko zaczęło się niewinnie. Kaukaz przykuł moją uwagę, gdy rozpoczęłam współpracę z Biurem Turystyki Aktywnej "Kompas" w Gdańsku. Poznałam wielu ludzi, którym dane już było stanąć na Elbrusie i nie tylko tam. Wtedy wydawało mi się to wszystko nieprawdopodobne, a opowiadania z wypraw przypominały bajkę. Jednak nadzieja była nieodłącznym towarzyszem moich wędrówek.

(30 lipca - 1 sierpnia 2005) Podróż

Stoję na dworcu PKP Gdańsk-Wrzeszcz z 25 kilogramowym plecakiem i dużą siatą jedzenia. Jest druga nad ranem. Dwadzieścia cztery godziny temu wróciłam ze Szwecji, a teraz znów w podróży. Jednak to właśnie podróżowanie i poznawanie innych kultur, tradycji, zwyczajów nadaje barwny i niezwykły cel życia.

Dworzec jest pusty, ani żywej duszy, nie licząc kilku bezdomnych leżących obok narożnej piekarni. W oddali wyłaniają się dwie sylwetki - to Piotrek i Wojtek. Momentalnie na ich widok dochodzę do wniosku, że mój plecak jednak nie jest tak ciężki jak mi się początkowo wydawało! Idziemy na peron, za chwilę przyjedzie pociąg z Kubą, który rozpoczął podróż w Gdyni. Mój pies wesoło merda ogonem, a najlepsi przyjaciele dają ostatnie wskazówki: "Tylko nie patrz w dół!", " Pozdrów osły". Rozpoczynamy Elbrus Expedition 2005, polską wyprawę w rosyjskie góry Kaukazu. Niby zwykła wyprawa, a jednak ma coś w sobie. Czy uda się nam zobaczyć jak wygląda świat z najwyższego szczytu Europy?!

Rano lądujemy w Warszawie - tutaj dołączają do nas Krzysio i Michał. Plan naszej podróży wygląda następująco. Z Gdańska udajemy się koleją do Terespola, a następnie przez Białoruś do Mineralnych Wód. Mówiąc krótko ponad 70 godziny w pociągach. Towarzyszy nam nutka stresu, ze względu na obecne stosunki polsko-białoruskie, jednak wszystko udaje się załatwić. Nareszcie znalazł się czas by odespać wypad do Szwecji i zregenerować organizm, który nawet znośnie znosi szybkie przemieszczanie się w szerokościach geograficznych, jak by nie patrzeć to 20 stopni. Nim się obejrzeliśmy jesteśmy już w Rosji. Tutejsza kolej ma wiele zalet jak i wad. Główną przyczyną obniżającą komfort jazdy jest temperatura panująca w wagonie - niesamowity upał i zaduch. Odkrywamy smutną prawdę, że nie wszystkie okna można otworzyć. Gdyby jeszcze trochę podgrzać temperaturę, nasz wagon mógłby spokojnie zostać jeżdżącą sauną. Główną zaletą są łóżka i bilety sprawdzane tylko i wyłącznie przy wejściu. Przyzwyczajeni do Polskich Kolei, gdzie bilety sprawdza się co 2 godz. byliśmy bardzo mile zaskoczeni. W Rosji dworce są niesamowicie piękne, każdy z nich nawet w bardzo małej miejscowości jest po prostu dziełem sztuki - rzeźbione sufity, mozaiki na ścianach. (c) EE 2005

Pociąg zatrzymał się - to jedna z kilku stacji, na których stoi on 20 min. Korzystając z okazji wyskakujemy na, zewnątrz, aby odetchnąć trochę świeżym powietrzem. To, co widzą moje oczy jest czymś niesamowitym. Podbiega do nas starszy pan w białej czapeczce trzymający w dłoni na długim wieszaku suszone ryby. Początkowo nie budzą one w nas zaufania, ale cieszą się popularnością wśród innych ludzi. Idąc dalej napotykam panią sprzedającą żywe małe czerwone raczki. Po chwili zaczepia nas inna kobieta proponująca świerzy chleb i mięso. Tutaj dworzec tętni życiem. Ludzi jak mrówek, a większość z nich ma jeden cel - sprzedaż, aby utrzymać się na życie. To zadziwiające, ale zarówno w pociągu jak i przed nim i pod nim można kupić dosłownie wszystko!

W dalszej drodze do naszego wagonu przyszła pani z pluszakami i zabawnie tańczącą coca - colą. Następnie mężczyzna sprzedający małe obrazki... O tych ludziach można by było napisać osobną książkę.

Opiekun wagonu przynosi nam komplety pościeli. Ku zaskoczeniu komplet składa się nie tylko z poszewek, ale i również z ręcznika, małego mydełka, wilgotnej chusteczki i papieru toaletowego. Trzeba powiedzieć to głośno, naszym kolejom jeszcze daleko do rosyjskich.

(2 sierpnia 2005) W drodze do krowich placków

Budzimy się w Mineralnych Wodach i wysiadamy z pociągu. Pierwsza usterka - w plecaku pęka jedna z klamerek służąca do regulacji szelek, jednak już po chwili okazuje się, że linką turystyczną można zdziałać wiele. Naprawione. Zabieramy wszystkie nasze manatki i udajemy się w poszukiwanie autobusu do Nalczika. Znalezienie prowizorycznego przystanku nie sprawia problemów. Wojtek rozmawia z miejscową ludnością próbując dowiedzieć się, o której godzinie przyjedzie nasz autobus. Na początku okazuje się, że, mimo iż tutaj jest przystanek to autobus zatrzymuje się 100 metrów dalej, następnie dowiadujemy się, że autobus będzie o 11.00, ale czasem przyjeżdża 20 minut szybciej a czasem spóźnia się godzinę. Cóż nam pozostaje - jest 10.30 - Czekanie, czekanie i jeszcze raz czekanie. Udajemy się do sklepu. Zdążyliśmy przejść na drugą stronę ulicy, a tu w oddali toczy się coś o bliżej nieokreślonym kształcie i kolorze - to nasz autobus, więc nici z wycieczki. Zabieramy plecaki i udajemy się na "prawdziwy przystanek". Jedziemy! Po 20 min drogi autobus zjechał na stacje benzynową i uwaga zatankował paliwo 74 oktany i pojechał dalej!

Nalczik zastał nas w deszczu. Tutejsi przewoźnicy małych busów od razu zainteresowali się nami. Nie zdążyliśmy dobrze wysiąść z jednego autobusu, a już trwały negocjacje, co do przejazdu małym 7-osobowym autkiem. Początkowa cena wynosiła 2000 rubli (dwa razy tyle ile bilety na zwykły autobus). Grzecznie odmówiliśmy i udaliśmy się do poczekalni. Plotka o naszym przyjeździe rozniosła się raz dwa. Co jakiś czas podchodzili do nas różni ludzie i proponowali przejazd za niższą cenę, ale nie satysfakcjonującą nas. Idziemy po zakupy, tym razem już nie obawiamy się, że autobus ucieknie. Dobijamy targu i pakujemy się do samochodu. Za oknem towarzyszą nam niesamowite widoki gór Kaukazu, które prezentują się w pełnej okazałości. Za 2 godziny dojedziemy do Wierchnego Baksanu, gdzie rozpoczniemy wędrówkę wokół Elbrusa. (c) EE 2005

Wysiadamy. Pogoda coś nam nie sprzyja. Zaczęło padać, jednak dwa osiołki stojące tuż obok nas sprawiają, że nasz nastrój i optymizm nie zmniejsza się ani minimetr. W przydrożnej budzie, która pełniła rolę sklepiku, pytamy czy możemy zostawić depozyt. Nie ma tu co ukrywać, że większość z nas bardzo liczy na niego. W końcu chodzenie z 30 kilowym plecakiem nie należy do przyjemności. Pani uśmiecha się i śmieje mówiąc, że 2 dni temu inna ekipa zostawiła u niej swoje rzeczy i oczywiście z chęcią przechowa też nasze. Przepakowanie zajmuje mi 20 min. Większość tego czasu poświęcam jednak rozmyślaniu, czy aby na pewno dana rzecz będzie mi potrzebna, w końcu każdy gram się liczy. Pada coraz mocniej. Wojtek kupuje chałwę słonecznikową, o której opowieści słyszymy od wyjazdu. Rzeczywiście ma ona coś w sobie. Ciężko to opisać trzeba po prostu posmakować. Wychodzimy na szlak, jak dobrze pójdzie to za 4 dni będziemy tutaj z powrotem. Pierwsze podejście nie należy do najprzyjemniejszych. Maszerujemy po skałach, serpentynami wijącymi się pod górę. Po drodze napotykamy grupę ludzi, którzy schowani pod foliami przeczekują deszcz niedaleko drzew. Rozpadało się już na dobre, zbytnio nam to nie przeszkadza � dla mnie osobiście to tylko urozmaicenie drogi, które daje dobrą zabawę. Niedogodności wynagradzają przepiękne krajobrazy - olbrzymie, spadziste przestrzenie.

Po 5 godzinach rozbijamy się na dużej polanie niedaleko rzeczki Kyrtyk spływającej z lodowców. O dziwo ciężko znaleźć nam miejsce na namiot, ponieważ wszędzie leżą ... krowie placki! Komicznie wygląda manewrowanie między plackami, poszukując kilku metrów kwadratowych, ale jak zwykle się udaje. Pełni optymizmu rozbijamy namioty w następujących składach: Wojtek i ja, Piotrek z Krzyśkiem, Kuba z Michałem. Od razu zabieramy się do przyrządzania posiłków i zaspokojenia ciekawości czy liofilizaty to dobre wyjście. Od tej chwili zaczęłam się poważnie zastanawiać czy nie lepiej nosić te 5kg więcej. Ostre zejście do strumyka wydłuża wędrówki po wodę, ale ma to też swój urok - pierwsze zadyszki :).

Wieczorem do naszego namiotu przychodzi Piotr i Kubuś, gawędzimy sobie o różnych dziwnych rzeczach i wrażeniach z dnia. Jest już dość późno, a na dworze szaro buro, gdyż opadły mgły. W pewnym momencie z zewnątrz dobiegają nas dziwne odgłosy jak by ktoś kręcił się w koło namiotu, tylko kto?! Przecież cała ekipa Elbrus Expedition jest w namiotach. Nikomu nie chce się zbytnio wyjść by sprawdzić. Każdy kto choć raz spał pod namiotem wie jak ciężko jest się wygramolić z ciepłego śpiwora. Dobiega nas głos Michała z sąsiedniego namiotu: "Bardzo śmieszne, świetny kawał". Po namowach Piotrek decyduje się wyjść. Okazało się, że bardzo dobrze zrobił! Przyszły do nas w odwiedziny..... krówki i byczki! Były wszędzie: za, przed i między namiotami. Cenimy sobie namioty, zresztą sądzę, że nie jest to najlepsze pożywienie dla krowy, w związku z czym przeganiamy je dalej. Po chwili namysłu dochodzę do wniosku, że nie gwarantuje nam to 100% pewności, że rano obudzimy się z całymi "domkami" tzn. niepoobgryzanymi. Ale cóż poradzić, ryzykujemy i idziemy spać!

(3 sierpnia 2005) Dam 300 owiec 1000 USD i 2 osły..., czyli przygoda u Tani

(c) EE 2005
Ranek przywitał nas mżawką. Krowy nie przyszły. Leniwie pakujemy się i wychodzimy na trasę. W drogę, ale nie po drodze, ponieważ raz jest, innym razem jej nie ma, a jeszcze innym razem zbaczamy z niej przechodząc na przełaj polanę zamiast ją obejść. Wędrujemy wśród piękna przyrody, aż w pewnej chwili do moich uszu dobiega wołanie. Po prawej stronie widzę kilka postaci i furę owiec. Początkowo zastanawiamy się czy mamy czas, aby się zatrzymać - w końcu idziemy dopiero godzinę. Jednak atrakcyjność tego miejsca bierze górę. Poznajemy Tanie i kilku pasterzy, którzy zapraszają nas na kozie zsiadłe mleko (ajran). Ludzie tutaj są bardzo mili częstują nas jedzeniem i proponują nocleg. Tania mówi, że niedaleko stąd jest źródło wody mineralnej, gdzie możemy napełnić butelki. Wojtek decyduje się na krótką wycieczkę krajoznawczą, a reszta wchodzi do małego ledwo stojącego baraczku. Chłopaki ćwiczą swój rosyjski i próbują się dogadać z jednym wędrowcem, który trafił tu w analogiczny do naszego sposób. Barak zadziwia swoim wyglądem wewnętrznym. Można tu znaleźć kozie rogi, mały piecyk i ręcznie robione taborety. Właściwie wszystko, co tutaj się znajduje jest ręcznie robione - wielkie łoże zajmujące 3 baraku, stolik. Jeden z pasterzy rzuca na stół wnętrzności owcy, widać, że świeże, bo jeszcze parują, a drugi zaczyna je skrobać. Cała sytuacja jest dość niecodziennym widokiem. Starszy mężczyzna z lekką łysinką na głowie, dość postawnej postury ni stąd ni zowąd pyta mnie czy nie zostanę jego żoną. Początkowo wszyscy traktują sytuacje z humorem, ja jednak odpowiadam, że nie za bardzo mi to po drodze w końcu idziemy na Elbrus. Na to mężczyzna odparł, że będzie mnie codziennie wnosił na tą górę i będę żyła w dostatku. Mi jednak nie za bardzo odpowiada ta opcja, więc grzecznie dziękuję za dość szlachetny gest małżeństwa. Starszy mężczyzna nie daje jednak za wygraną i zwraca się do Krzysia (wygląda on na najstarszego z grupy, ponieważ Wojtka nie było) ile chce za tę kobietę. Chyba wszyscy zauważyli, że bierze on sobie to zbyt do serca jednak w ich kulturze kupowanie kobiet jest rzeczą normalną. Proponuje on 300 owiec, a następnie dorzuca 1000 USD i 2 osły. Krzysio zrozumiał sytuacje i próbuje delikatnie uświadomić mężczyźnie, że i tak mnie nie sprzeda. W między czasie wrócił Wojtek z wodą, niewtajemniczony w całą sytuacje żartobliwie odpowiada, że oczywiście mnie sprzeda i nie ma sprawy. Dużo czasu nie potrzebował by nawrócić się na dobrą drogę. Mężczyzna w każdej chwili był gotowy wypuścić nawet 400 owiec. Po przygodach ze sprzedażą ruszyliśmy w dalszą drogę planując wejście na przełęcz Kyrtykausz (3200 m.n.p.m.) i rozbić się na około 2800 m.n.p.m. A czas płynie nieubłaganie.

Kaukaz to niesamowita kraina. Jak to pisał Ryszard Kapuściński: "W tych górach mieszka sto narodów, które zawsze ze sobą prowadziły wojny. To zaułek zamknięty na cztery spusty, odcięty przez dwa morza (...), zabarykadowany przez niebotyczne pasmo gór. Kto tu dotrze? Kto odważy się wejść w głąb?". Głębi Kaukazu nie da się opisać słowami, to trzeba zobaczyć i poczuć. (c) EE 2005

Po kilku godzinach wędrówki robimy sobie przerwę w dolinie Kyrtyki na czekoladkę firmy Fazer (już trzeci dzień jemy czekoladę mleczną i z orzechami, ale zawsze to nasza polska prawdziwa czekolada). Z daleka nadjeżdża ktoś na koniu, mówi coś do mnie jednak nie wiele rozumiem, gdyż nie dane mi było władać dobrze rosyjskim językiem. Na naszej drodze stoi pasterz i zaprasza nas do swojej chaty, która jest tutaj niedaleko - na ser, chleb, co tylko zechcemy. To niesamowite, że ludzie tak ubodzy są równocześnie tak bogaci. Są w stanie oddać wszystko by pomóc drugiej osobie, mimo, że mają tak mało. Z bólem serca musimy odmówić, gdyż czas nas nagli, ale obiecujemy, że w drodze powrotnej na pewno zawitamy. Pasterz usłyszawszy, że jesteśmy z Polski pyta się czy nie kupimy mu piłkarzyków (miał na myśli taki duży stół z piłkarzykami, gdzie dwóch graczy kieruje drużynami) i ile taka gra kosztuje. Zaskoczeni zupełnie odpowiadamy, że około 150 USD, na co pasterz wyjmuje pieniążki z portfela. Wojtek tłumaczy mu, że nie chce pieniędzy, a jak będzie jechał za rok postara się o piłkarzyki, jednak dowiezie je jedynie do Mineralnych Wód. Powód: do pasterzy jest dwa dni drogi na piechotę. Uszczęśliwiony człowiek odjechał a my podążyliśmy wzdłuż potoczku lodowcowego. Pomału odczuwamy wysokość w postaci zadyszki, głównie Piotr i ja toczymy się gdzieś z tyłu małymi kroczkami. Wchodzimy w chmurę i widoczność staje się coraz mniejsza. Ledwo widzimy pozostałą część grupy. W końcu widzę tylko parę metrów przed sobą. Jest to dość niebezpieczne, ponieważ idziemy po skałach. Dobre anioły jednak czuwają nad nami i już po chwili znajdujemy się na przełęczy Kyrtykausz 3232 m.n.p.m. Jest zimno, a na dodatek zaczyna padać. Pstrykamy kilka fotek, pijemy herbatę i ubieramy ciepłe ciuchy. Teraz pada już bardzo mocno. Czym prędzej schodzimy w dół po lewej stronie widzimy śnieg. Można powiedzieć, że zbiegamy, bo tempo mamy naprawdę zaskakujące. Postanawiamy rozbić się na pobliskiej polanie. Na szczęście deszcz pomału ustępuje, rozstawiamy namioty w dość niesprzyjających warunkach. Przemokliśmy do suchej nitki. Pyszna kolacja wynagradza wszystkie trudy dnia. Zasypiam od razu.

(4 sierpnia 2005) Biały Król

(c) EE 2005
Rano, gdy chmury się uniosły, okazuje się w jak przepięknym miejscu spaliśmy. Tuż nad strumyczkiem unoszą się lodowe, strzeliste szczyty, na które słońce rzuca swoje zaspane promienie. Strumyczek lodowcowy zbudził się już dawno, chyba nawet w ogóle nie zasypiał. Korzystając z zaszczytu słonka podsuszamy mokre rzeczy. Dzisiaj czekają nas dwa ciężkie podejścia, ale jestem pełna optymizmu, że wszystko będzie ok.

Po raz kolejny napotykamy na pasterza z owcami, który zaprasza nas do swojej chaty. Mimo tego, że mamy nie za dużo czasu decydujemy się wstąpić na momencik, ponieważ tak mały gest z naszej strony sprawi mu wielką radość. Przechodzimy przez wielkie pole kupy pozostawione przez wypasające się owce. Wszyscy grzęzną w nim po kostki, a buty są całe umorusane. Delikatnie zdejmuje plecak i kładę go na drewnianym pieńku- tak, by przypadkiem nie zsunął się do kupy. Ogromne stado owiec robi na mnie wrażenie, a ich beczenie jeszcze większe. Co chwile odzywa się któraś wydając z siebie przekomiczny dźwięk. Jak by się dobrze wsłuchać to to beczenie tworzy jakiś rodzaj muzyki, niezrozumiałej dla zwykłego śmiertelnika. Pasterz wskazuje nam drogę i zaprasza do wstąpienia w drodze powrotnej. Idziemy dalej, ale wpierw ponownie musimy przejść przez pole wielkiej kupy. Mi osobiście sprawia to frajdę, jednak nie wszyscy mają takie samo odczucie.

Wieczorem znów łapie nas deszcz. Teoretycznie nie ma się czym martwić, bo i tak dużo rzeczy jest mokrych, jednak wpływa to dość niekorzystnie na nastrój. Proszę (ks.) Krzysia, aby pogadał z "szefem" i załatwił sprawę pogody. Schodzimy wzdłuż strumyczka do mieszczącego się tutaj uzdrowiska i wodospadu. Droga jest potworna, co chwile obsuwają mi się nogi, kijki grzęzną między kamieniami. Kubuś i Krzyś są z przodu, otworzyli jakąś przydrożną budę, aby schronić się przez deszczem. W mig wszyscy do nich dołączają. Pada przez godzinę. W międzyczasie robimy kanapki z pasztetem i majonezem oraz herbatę. Trwa dyskusja dotycząca dzisiejszego noclegu. Część grupy jest za tym, aby przenocować w baraku, gdy nie przestanie padać, pozostała część woli rozbijać namioty. (c) EE 2005

Na szczęście Krzysiowi udało się coś wskórać w sprawie pogody i rozjaśnia się. Kuba, Michał, Krzyś ruszają, aby z bliska zobaczyć wodospad. Piotrek, Wojtek i ja zostajemy. Korzystając z promieni słońca susze rzeczy i urządzam sobie upragnioną kąpiel. W Kaukazie pogoda zmienia się z minuty na minutę. Przed chwilą padał deszcz i było zimno, teraz wyszło słoneczko i jest ciepło. Patrze na góry i oczom nie wierze to góra czy chmura? To, to, to....On. Duży, wielki w pełnej okazałości - ELBRUS zaszczycił nas swoją obecnością. Przypomina króla gór, momentalnie pozostałe wzniesienia go otaczające zmalały i wydają się takie małe. A on potężny, duży biały czuwa nad swoim kaukaskim królestwem. Wraca Michał, Krzyś i Kubuś, od razu pokazujemy im, kto zachwycił nas swoją obecnością. Szok - wszyscy stoją jak w transie i wpatrują się w biały trójkącik. Ruszamy w drogę powrotną i rozbijamy się ma przecudownej polanie z widokiem na szczyt o wysokości 3400 m.n.p.m. Znów przyroda ofiarowała nam prezent, bo to naprawdę nadzwyczajny widok na skaliste góry pokryte śniegiem, z których spływa strumyk. Rozbijamy się na zielonej trawie pełnej krowich placków gdzie z trudem znajdujemy czyste miejsce na rozbicie namiotu, jednak przywykliśmy już do tego.

(5 sierpnia 2005) Rest I

Budzę się rano jakoś inaczej niż zwykle. Boli mnie prawa stopa, kolana a do tego nie mogę jakoś się rozbudzić. Bardziej leniwie niż zwykle zwijam śpiwór i pakuje się.

Przechodzimy koło "kupowego pola" pasterza, a ja czuje, że mam jakoś mało siły. Jest dopiero 11.00. Ponownie przechodzimy przez przełęcz 3232 m.n.p.m., jednak droga jest prawdziwą katorgą. Maszeruje bardzo wolno, kroczek po kroczku. O 13.00 Wojtek postanawia zakończyć wędrówkę na dzień dzisiejszy. Chłopaki są trochę rozczarowani, w końcu zależało nam, aby jutro dojść do celu i odebrać depozyt, ale czy w takiej sytuacji jest to możliwe?

Wojtek przygotowuje bardzo wysokokaloryczny posiłek i wręcza mi proszki. Zjadam i od razu zasypiam. Niedojadanie, a właściwie spożywanie nisko kalorycznych posiłków, odwodnienie no i trasa którą pokonaliśmy  wszystko to złożyło się na efekt dzisiejszego dnia. Chłopcy takie są uroki podróżowania z kobietami, czasem trzeba znaleźć czas na wymienienie bateryjki napędowej. Kubuś wraz z Krzysiem i Piotrem postanawiają w ramach aklimatyzacji wybrać się na pobliską górę wznoszącą się 3482 m.n.p.m. Dokucza mi sumienie, że pokrzyżowałam plany, ale z drugiej strony jestem na tyle zmęczona, że sen odgania myśli.

(6 sierpnia 2005) Jak smakuje świstak?!

Jak nowo narodzona, pełna energii i siły na nowe wyzwania witam kolejny dzień. Jak zwykle leniwie wstaje ostatnia, ale za to pierwsza jestem gotowa do wymarszu. Dzisiaj czeka na nas dość duży odcinek drogi - w końcu trzeba nadrobić zaległości. Michał nie jest zbyt szczęśliwy, ponieważ cały czas idziemy z górki, będzie tylko kilka bardzo delikatnych podejść. (c) EE 2005

Mamy bardzo dobry czas w związku, z czym decydujemy się na odwiedziny "pasterzy od piłkarzyków". Na miejscu okazuje się, że wczoraj była impreza (w pierwotnych planach wczoraj mieliśmy tutaj rozbić namioty), gdyż nastąpiła zmiana opiekunów owiec. Mimo kaca, mężczyzna przyjmuje nas z pełnym szacunkiem i proponuje jedzenie. Nie odmawiamy kulinariów regionalnych. Na stole w małej chacie stoi już półmisek z warzywami i owocami, kozia maślanka, ryż z niedogotowaną dziczyzną w sosie i rosyjska wódka. Ciężko przegryza się kawałki mięsa, gdy nie jest się pewnym, co tak naprawdę się zjada. Kubuś żartuje, że to świstaki, których w tutejszych regionach jest pełno. Akurat w ustach mam dość duży kawałek mięsa, z którym walczę już od dobrych 5 min - na szczęście udaje się go szybko przełknąć. (później okazuje się bardzo prawdopodobne, że to był świstak). Mężczyzna pyta nas czy napijemy się mleka prosto od krowy, odpowiadamy, że jeżeli ma to z chęcią, na co słyszymy odpowiedź: "nie mam, ale zaraz wydoję krowę poczekajcie moment". Po raz kolejny przekonuję się o cudownej istocie tutejszej kultury. "Nie mam, ale zaraz specjalnie dla Was będę miał". Tutejsza ludność nie marzy o laptopach, nowych modelach telefonów tylko np.: o piłkarzykach, które u nas już dawno wyszły z mody. Nie są zestresowani sytuacją na giełdzie, pracą i innymi problemami dnia codziennego. Oni po prostu żyją sobie z rytmem natury. To niesamowite.

Już od sanatorium, co jakiś czas mijamy się z rosyjską grupą. Są to jedyni turyści, których napotykamy na trasie. Spostrzegam z chaty pasterza, że idą pod nami, nie są oni jednak chętni do rozmowy - szkoda - jednak za każdym razem machają nam z uśmiechem na ustach.

Dojście do Tani zajmuje nam mało czasu. Tam spotykamy kolejną grupę wędrowców. Czas mija mi bardzo szybko, może dlatego, że jestem w pełni sił. Nawet słonko zaszczyciło nas swoją obecnością. Zatrzymujemy się koło pobliskiego strumyczka. Nieopodal widać 3 osiołki, więc czym prędzej chwytam za aparat i biegnę w ich kierunku, martwię się tylko, aby ich nie wystraszyć. Podchodzę pomalutku i cichutku do jednego z nich. Zwierzak zamiast się wystraszyć to robi krok w przód, a dwa pozostałe odwracają głowy w moją stronę. Teraz to chyba ja się wystraszyłam. Na pomoc ruszył Kubuś i Piotrek. Zostałam otoczona przez 3 osły Całe szczęście, że na drodze pokojowej. Osiołki z chęcią pozowały do obiektywu i podsuwały nosy, aby je podrapać. Niezmiernie miło było przytulić się do czegoś włochatego i tak fantastycznie słodkiego. Po 30 min zabawie przyszedł czas na rozstanie. Osiołki chyba same zrozumiały, o co chodzi, bo odeszły w swoją stronę, a my powróciliśmy do reszty grupy.

Nim się obejrzałam znaleźliśmy się koło pierwszego ostrego podejścia, które pokonywaliśmy, gdy wyruszaliśmy na wędrówkę aklimatyzacyjną. Całą drogę szłam jakość z przodu, co było trochę dziwne. O dziwo chłopaki stwierdzili, że mam za szybkie tempo i po prostu zbiegam ze stoków. Te słowa zszokowały mnie maksymalnie. Z reguły to oni musieli na mnie czekać, a teraz sytuacja się odwróciła. No proszę, widać, że i Chicken potrafi dać w kość. Kto by pomyślał.

Pani od depozytu przywitała nas promieniującym oddechem. Wystawiła nawet 2 krzesła abyśmy mogli spocząć. Okazuje się, że teoretycznie mamy godzinę do autobusu, ale w praktyce różnie to bywa. Chwytamy za depozyt i udajemy się na przystanek autobusowy. Znów wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych ludzi. Po 10 min podjeżdża do nas coś, a�la żuk i proponuje transport. Wojtek negocjuje cenę i proszę mamy transport do samego, Azau - czyli podnóża Elbrusa. Azau można trochę porównać z naszym Zakopanem. Tutaj zaczyna się wyciąg na zbocze Elbrusa, tutaj też jest ogromna ilość kupców sprzedających różne gadżety związane z górą. Takie małe turystyczne miasteczko. Ryneczek robi na mnie olbrzymie wrażenie. Skarpetki wełniane we wszystkich kolorach tęczy. Liczne rodzaje kapeluszy i tutejszych pierogów. Nasz Komendier robi nam niespodziankę - śpimy w hotelu. Ciepły prysznic, wygodne łóżko, świeża pościel nawet nie próbowaliśmy o tym marzyć, a tu taka niespodzianka. Przed hotelem stoi chłopak, który ma spuchniętą wargę, odmrożone palce, poparzoną twarz i mówiąc krótko nienajlepiej wygląda. Strój i buty - wszystko firmowe już na pierwszy rzut oka widać, że to nie Polak. Okazuje się, że pochodzi z Rumuni i kilka dni temu próbował wejść na Elbrus, lecz nastąpiło załamanie pogody. Gawędzimy sobie chwilkę. Dopiero teraz dochodzi do mnie, gdzie ja się pcham?! Przecież on miał naprawdę dobry sprzęt i na pewno jest odemnie wiele silniejszy i nie dał rady, a co dopiero taka Chicken. (Po zejściu z Elbrusa dotarło do mnie, że całe moje rozumowanie dotyczące sprzętu i siły jest czystą błędną fikcją)

(7 sierpnia 2005) Rest II

Dzisiaj dzień lenia. Budzę się jest 11.00. Pogoda jest przepiękna, słonko w pełnej okazałości pali jak szalone. Krzysiek i Kubuś wstali wcześniej i postanowili dojść do drugiej stacji kolejki. Piotrek, Michał, Wojtek i ja w ramach odpoczynku udajemy się na krótką wycieczkę do pierwszej stacji.

Po powrocie wszystkich Krzysio wyjął swój zestaw "mały ksiądz" i odprawił ekspresową msze świętą. Kończę pakować plecak. Na atak szczytowy decydujemy się zabrać tylko dwa namioty - jeden dla Michała, Wojtka i mnie drugi dla Piotrka, Kubusia i Krzysia. Jest późno, więc kończymy odprawę. Już jutro wkroczymy na lodowiec.

(8 sierpnia 2005) Azau

Sen to fantastyczna sprawa. Gdy człowiek śpi, może śnić, a gdy śni może marzyć. A kiedy człowiek ma już jakieś marzenie może je zrealizować. Każdy powinien wyznaczać sobie w życiu cele i próbować je osiągnąć, bo to daje satysfakcje i sprawia, że jest się bardziej pewnym siebie. Życie jest zbyt proste, aby tylko istnieć, więc trzeba sobie je czasem trochę utrudniać. Po co iść najprostszą drogą skoro można iść trudniejszą. Życie jest też zbyt krótkie, aby wszystko zdążyć zrobić, dlatego im szybciej zacznie się żyć, a nie tylko istnieć ,tym więcej można zdziałać. (c) EE 2005

Wjeżdżamy kolejką do drugiej stacji, dalszy dystans do Prijuta (4100 m.n.p.m) - skąd wyruszymy na atak szczytowy - pokonujemy pieszo. Przebieram się w ciepłe ciuchy i wchodzę na lodowiec. Zaczyna padać śnieg. Czuję się trochę jak podczas świąt Bożego Narodzenia, ale przecież mamy początek sierpnia, a nie grudzień. Śnieg rozpadał się na dobre, co utrudnia marsz. Po prawej stronie jeżdżą ratraki z turystami, niektórzy uśmiechają się, a inni patrzą na nas jak na idiotów. Nie przejmuje się tym zbytnio. W tej chwili ważne jest, aby jak najszybciej dojść do schroniska i schronić się przed śniegiem.

W Prijucie napotykamy innych turystów, a gospodyni zalewa wrzątkiem herbatę. Część grupy poszła szukać miejsca na namioty, co nie jest takie proste, ponieważ tutaj jest prawdziwe miasteczko namiotowe różnych narodowości.

Patrzę w okno i po raz drugi odnoszę wrażenie, że jest grudzień a nie sierpień. Mocno pada śnieg, wkoło wszędzie biało. Cudownie. W schronisku spędziliśmy 2 godziny. Przemiły Norweg wręczył mi kubek ciepłego kakao, na które smak chodził za mną pół dnia. Przestało padać. Idę do namiotu szarganego przez bardzo silny wiatr. Michał i Wojtek budują mały murek, którego celem jest ochrona przed żywiołem. Kładziemy się spać. Jest godzina 19.00.

(9 sierpnia 2005) Razem z aniołami... (Atak szczytowy)

Ring-ring - budzik nieubłaganie daje znać o swoim istnieniu. Jest pierwsza w nocy. Dla niektórych ludzi to czas snu, imprezy u znajomych, bądź dokańczania bardzo ważnego projektu do pracy czy szkoły. Dla mnie pierwsza w nocy 9 sierpnia 2005 roku to początek czasu klepsydry, w której piasek symbolizuje spełniające się marzenie. Wygrzebuje się z ciepłego śpiwora. Idzie mi to dość mozolnie i leniwie, gdyż temperatura w namiocie nie jest zbyt wysoka. Michał otwiera wejście i do naszego małego materiałowego mieszkanka dostaje się mroźne, kaukaskie powietrze. Na zewnątrz jest pięknie. Gwiazdy rozjaśniają niebo i starego Prijuta (schronisko) stojącego na straży najwyższej góry Europy, a lodowiec prezentuje się w pełnej okazałości zachęcając do wymarszu. Robimy kanapki z Nutellą i gotujemy wodę na herbatę do termosów. To dość istotna sprawa, aby rano dobrze zjeść a w góry zabrać ze sobą jak największą ilość ciepłego napoju. Wszak wszystko inne zamarza. (c) EE 2005

Dopakowując plecak zauważam, że nie tylko my wybieramy się dzisiaj na szczyt Elbrusa. W kilku namiotach niedaleko nas rozbłysło światło, a w Prijucie rozbrzmiewa gwar. W sumie dochodzę do skrupulatnego wniosku, że jesteśmy jedną z wielu ekip, która dzisiejszego dnia będzie próbowała wejść na szczyt.

Wojtek ma problem z założeniem soczewek. Zdenerwowanie i mróz dają o sobie znaki. Michał załatwił sprawę swoich oczek raz dwa, jednak Wojtkowi po 10 minutach prób nadal nie wyszło. Michał decyduje się pomóc - nigdy przedtem nie zakładał komuś soczewek - po chwili problem znika i soczewki są na swoim miejscu.

Wychodzimy z 20 - minutowym opóźnieniem. Schodzimy do namiotu B, gdzie czeka na nas reszta ekipy, która kończy akurat ostatnie majsterki przy sprzęcie. Przechodzimy przez miasteczko namiotowe, które się tutaj rozpościera. Na dość znacznym obszarze stoi namiot przy namiociku, tak blisko jak to tylko możliwe. Wygląda to tak jak by chciały się one do siebie przytulić, aby było im cieplej. Wchodzimy na lodowiec, równocześnie robimy krótką przerwę na założenie raków i ruszamy dalej w drogę. Hmmm... w drogę, ale nie po drodze :) Szlak wyznaczają nam małe patyczki powbijane w śnieg i skupisko ludzi maszerujących przed nami jak i za. (c) EE 2005

Zerwał się delikatny wiaterek. Dochodzę do wniosku, że chodzenie po lodowcu jest dość proste, mimo iż męczące. Bardzo dużo zależy jednak od warunków pogodowych. Podzieliliśmy się na 2 grupy: A (zwana przeze mnie i Michała Kids) - Michał, Wojtek i ja oraz B - Krzysiek, Piotrek, Kubuś. Grupa B jest fizycznie mocniejsza od grupy A, w związku z czym nie miałoby sensu, aby co jakiś czas czekali na pozostałych i marzli na mrozie.

Maszerujemy w trójkę kroczek po kroczku, jednak coś jest nie tak, co chwile obsuwa mi się lewa noga. Jeden z raków zsuwa się z buta. Pierwsze podejrzenia są takie, że został on źle skręcony i jest za duży. Jednak jak odkręcić zmarzniętą śrubkę grubymi rękawicami, bez śrubokręta, gdy dookoła jest śnieg?! Michał i Wojtek próbują przeróżnych kombinacji czekanami, jednak śrubka ani drgnie. Od stania w miejscu robi się zimno. Przekonuje chłopaków, aby dali sobie z tym spokój i pomogli mi mocniej ściągnąć paski na moim bucie. Dobre anioły czuwają nad nami, udaje się - rak nie spada!

Wysokość 4700 m.n.p.m. daje o sobie znać. Trzeba świadomie pogłębiać oddech, co jest dość uciążliwe, ale jak na razie nikt z nas nie ma problemów z chorobą wysokościową. Nie wszyscy mają jednak tyle szczęścia, co my. Po prawej mijamy wymiotującego mężczyznę - dla niego mimo tego, że słońce jeszcze nie wstało dzień już się skończył.

Jesteśmy przy Skałach Pastuchowa. To właśnie tu 13-osobowa ekipa Niemców postanowiła wjechać ratrakiem, bo po co się męczyć z pokonywaniem 700-metrowej różnicy wysokości jak można zapłacić, wjechać i ... wymiotować. Później okazało się, że część z nich tak szybko jak wjechała to i zjechała z powrotem do Prijuta. (c) EE 2005

Pierwsze podejście jest ciężkie. Co drugi patyczek zatrzymuje się i robię kilka głębokich wdechów w celu dotlenienia mojego mózgu. Raki zapadają się w śnieg, a do tego idziemy w kolejce. Prawie jak za czasów komuny! Około 20 osób jedna za drugą maszeruje gęsiego. Niektórzy wymijają nas, innych my wymijamy. Niektórzy mówią cześć, inni są skupieni tylko na sobie i oddechu.

Nucę sobie pod nosem jakieś piosenki, poprawia mi to nastrój i mobilizuje, by dotrzeć do kolejnego kijka. Stromizna jest coraz większa. Już przy każdym kijku zatrzymuje się na partyjkę oddechów. Otuchy dodaje mi słoneczko, które po prawej stronie leniwie budzi się ze swojego snu i rannym zaspaniem rzuca promienie słońca na nasze twarze. Zatrzymujemy się, pijemy łyk herbaty, wyjmujemy okulary i chowamy czołówki. Jest dobrze. Słońce rozgoniło wiatr - ciepło ułatwia wspinaczkę.

Chłopaki wygrzebują aparat z mojego plecaka i pstrykają zdjęcia, bo ja nie mam na to siły i chęci. Rozpoczyna się dość ostre zbocze w związku z czym wyjmujemy czekany i chowamy po jednym kijku. Słońce świeci już w pełni dzięki czemu odmarza butelka z wodą a przystanek nie wiąże się z marźnięciem. Docieramy do trawersu a zostały 2 godziny do 12.00 (czas odwrotu). Grupa B jest sporo przed nami, ale nie ma to dla mnie większego znaczenia. Istotne jest to, że teraz ja jestem tu i stoję na granicy marzeń i rzeczywistości a dobre anioły czuwają nade mną. Rozpoczynamy trawers. Teren nie jest już aż tak stromy, za to mój organizm daje znać, że bateryjka z napędem słabnie. Wysokość 5300m npm również nie zostaje anonimowa - zaczynają się pierwsze zawroty głowy.

Trawers do Siodła - tak właśnie nazywa się przełęcz między dwoma wierzchołkami - pokonujemy szybko i sprawnie nadrabiając tym samym straty czasowe. Cały czas towarzyszą nam niesamowite widoki: góry we mgle i duża ognista kula nad nimi - coś nie do opisania. Na Siodle ludzi jak mrówek. Po jednej stronie siedzi ekipa z Rumuni, po drugiej z Niemiec, gdzieś z boku leżą pozostawione plecaki innych. To coś niezwykłego, że w takim miejscu (5300m npm) jednoczy się tyle ludzi i narodowości chętnych do pomocy drugiej osobie. Ludzi mających jeden cel: zobaczyć jak wygląda świat z najwyższej góry Europy. (c) EE 2005

Coś nie tak dzieje się z moim organizmem. Sama nie wiem czy przysypiam, czy coś mnie boli czy też nie. Wojtek daje mi kabanosa. Obiecuje, że zaraz go zjem, jednak w głębi serce jest to ostatnia rzecz na którą mam w tej chwili ochotę. Dycham, wkoło śnieg, a ktoś mi wciska kabanosa. To chyba koniec! Nie dam rady dalej iść nie mówiąc już o zejściu. Szkoda, bo zostało zaledwie 300m różnicy wysokości. Zawroty głowy nasilają się. Zmuszam się i przeżuwam kęs po kęsie kawałek mięsa i popijam herbatą. Jakoś udało mi się pochłonąć. Michał wyjmuje zmarzniętego batonika. Słyszę, że również mam go zjeść. W pełni zdaję sobie sprawę, że muszę coś zjeść, aby mieć siłę w końcu od 9 godzin nic nie jadłam. Jednak co zrobić, gdy organizm odmawia posłuszeństwa. Połykam jakieś prochy, nawet za bardzo nie interesuje mnie co połykam - ważne by pomogło.

Pada pytanie: Idziemy dalej czy wracamy?! Już przed wyjazdem obiecałam sobie, że nie ma mowy o tym, abym to ja się wycofała. Nastawienie psychiczne ma bardzo duże znaczenie, dlatego też bez zastanowienia odpowiadam, że idziemy dalej, choć tak naprawdę nie mam na nic siły i boję się, że za 10 min będę zmuszona do zejścia. (c) EE 2005

Nagle po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że dobre anioły czuwają nade mną. Po kilku krokach bateryjka z napędem doładowuje się. Spotykamy Krzysia (z grupy B). Wszedł na szczyt o godz. 9.45 jako pierwszy z całej ekipy. Składamy mu gratulacje i dowiadujemy się, że Kuba i Piotrek są gdzieś tam na górze i pomału też już schodzą. Krzysio podpowiada nam, że nie musimy zabierać plecaków na szczyt tylko możemy je tutaj zostawić. Tak robi wiele ekip, więc i my tak zrobiliśmy. Jestem zmęczona, ale ostatnie duże wzniesienie pokonuję bez żadnych problemów. O dziwo nawet muszę co jakiś czas czekać na Michała i Wojtka. Kto by pomyślał? Jesteśmy na 5600 m.n.p.m. Jest niesamowicie ciepło, aż zdejmuję kaptur, rękawiczki i rozpinam kurtkę. Z góry nadchodzi Kubuś z wielkim plecakiem. On również był już na szczycie. Dowiadujemy się, że postanawia udać się jeszcze na drugi niższy wierzchołek, w związku z czym długo nie gawędzimy, gdyż zarówno jego jak i nas nagli czas. Jest 11.20.

Zaledwie paręset kroków dzieli nas od szczytu. Zawroty głowy nawracają, ale nie ma mowy o odwrocie. Już tak blisko. Idę teraz pomału krok po kroku. Po chwili z za moich pleców dobiega krzyk: - Hallo! - To chłopak z Rumunii. Mówi, że dziewczyna z którą tutaj idzie nie ma już siły i się trochę podłamała. Prosi, abym porozmawiała z nią 5 min i dodała otuchy. Oczywiście odpowiadam, że to żaden problem i poczekam na nią.

Siedzę na śniegu z Michałem i Wojtkiem. Chłopak z Rumuni zatrzymał się kawałek dalej. Dochodzi do mnie, że ja sama nie mam już siły i ledwo zipie, więc w jaki sposób mam pocieszyć inną kobietę o podobnym stanie do mojego. (c) EE 2005

Szybko tłumaczę chłopakom o co chodzi, a w międzyczasie nadchodzi dziewczyna. Michał daje jej wody, która dzięki słonku już odmarzła. Rozmawiamy o tym, że to już niedaleko, a wieczorem wszyscy spotkamy się na dole na imprezie. Widać szczyt. Już ostatnie podejście, ostatnie kroki i ... jesteśmy. Stoimy na najwyższym szczycie Europy - Elbrus 5642 m.n.p.m. Znajduje się tu mały pomnik upamiętniający śmierć poległych, a tuż koło niego powbijane są małe flagi różnych narodowości.

Ciężko uwierzyć, że Bóg stworzył tak niezwykłe miejsce. Świat z góry wygląda całkiem inaczej. Jest bardziej spokojny i cierpliwy a niebo zdaje się na wyciągnięcie ręki. Dookoła rozpościera się niesamowity widok: po jednej stronie Morze Czarne po drugiej Kaspijskie. Pomiędzy nimi ośnieżone, ostre wierzchołki gór tonące w chmurach. Tego nie da się opisać. To trzeba po prostu zobaczyć by uwierzyć, że takie miejsca istnieją jeszcze na świecie. (c) EE 2005

Gdy tak siedzę i wpatruje się w piękno przyrody słyszę oklaski. To właśnie chłopak poprosił swoją dziewczynę o rękę a ona się zgodziła. Była tak zaskoczona zaistniałą sytuacją, że gdy poproszono ją aby drugi raz głośniej powiedziała TAK - nie była w stanie. Cóż za romantyzm - to się nazywa miłość. Składamy gratulacje zaręczonym, a następnie wszystkim w koło z okazji zdobycia szczytu. Na wierzchołku panuje bardzo gorąca, miła atmosfera. To właśnie w takim miejscu i w takiej atmosferze uświadamiam sobie, że przyjaciele są jak anioły, które unoszą nas na swoich skrzydłach kiedy opadamy. Szkoda tylko, że niebo jest aż metr nad ziemią.

Podczas zejścia na czas trawersu wiążemy się liną. Dołącza do nas Kuba i wspólnie schodzimy. Mamy mało wody jednak w obecnej chwili frajdę sprawia mi jedzenia śniegu. W namiotach czeka już Piotrek i Krzysiek, wzajemne gratulacje i wielka radość. Udało się!

(10 sierpnia 2005) Witaj i Żegnaj Azau

(c) EE 2005
Pakujemy manatki i schodzimy w dół. Po drodze spotykamy Polską ekipę, życzymy im powodzenia, informujemy o pogodzie. Lodowiec wydaje się jakoś bardziej mokry niż zwykle - wszędzie woda, nie śnieg tylko woda. Część ekipy decyduje się na zjazd kolejką wszystkich trzech odcinków, a druga połówka pragnie zejść pierwszy na piechotę. Żegnam się z Elbrusem, żegnam się z Azau. Wszystko to wiem, nie istnieją bajery nie możliwe do pokonania. Wystarczy tylko mocno wierzyć w to co się robi, a na pewno się uda. Mamy jeszcze 4 dni zapasu, w związku z czym decydujemy się na powrót na około przez Kijów i Lwów. W stolicy Ukrainy, będziemy mieli 6 godzin do kolejnego pociągu, w związku z czym w planach mamy zwiedzenie starego miasta, natomiast w "polskim mieście" planujemy również zobaczyć starówkę jak i udać się wraz ze znajomymi Piotrka do skansenu starych chat z XV-XVII w. Tym sposobem będziemy w Gdańsku 15 sierpnia rano, a w Warszawie już 14.

Momentalnie znajduje się przewoźnik który zawozi nas na pociąg za niezbyt wygórowaną cenę. Uprzejmy pan kierowca na nasze życzenie zatrzymuje się na targu. Po 3 tygodniach nawet najmniejszy owoc czy warzywo sprawia dużą radość. Podczas jazdy kilka razy mijamy stada krów prezentujących się na środku drogi. Przejeżdżający samochód nie robi na nich najmniejszego wrażenia, nawet nie reagują na klakson. Po prostu stoją krowy na drodze i trzeba to uszanować, manewrując samochodem między nimi. (c) EE 2005

Przygoda z Kaukazem pomału się kończy, z chwili na chwilę pagórki za oknem robią się coraz mniejsze, aż całkowicie wygasają. Z jednej strony powinnam się cieszyć ze zdobytego szczytu, z drugiej strony żal mi opuszczać tak cudowne miejsce, pełne dzikości i tajemniczości. Najważniejszy jest respekt do gór, bez niego nigdzie bym nie weszła. Trzeba czerpać radość z tego, że Elbrus był łaskawy i pozwolił wejść na swój szczyt.

Na pewno jeszcze długo będę pamiętać wędrówki poprzez pustkowia Kaukazu. Miejsca tak puste od ludności a jednocześnie tak bogate w piękno i mogące tak wiele nauczyć. To właśnie w górach przekraczam granice marzeń i rzeczywistości, która nigdy nie jest wyraźna. Niesamowite wrażenie i radość zrobić coś co początkowo wydawało się bajką, w której schematycznie zawsze wygrywa dobro. W górach uświadamiam sobie, że dobre anioły czuwające nade mną i pomagają zawsze, gdy zajdzie potrzeba i nigdy mnie nie opuszczają.

(11 - 15 sierpnia 2005)

(c) EE 2005
W Kijowie mamy problem z biletami do Lwowa, ale szczęśliwie wszystko się udaje. Na twarzy zaczęły się robić skorupy od poparzeń słonecznych, mimo że część ekipy używała kremu z filtrem 61. Zapanowała mania skubania twarzy, a wszyscy pouczali siebie nawzajem aby nie ruszać i nie odrywać zeskniętych kawałków skóry. Problemy z twarzą nie należały do najprzyjemniejszych w moim odczuciu. Dodatkowo upały w pociągach pogarszały sytuacje. W ciągu 3 dni twarz z powrotem lśniła blaskiem. We Lwowie natrafiliśmy na dzień ślubów, w związku z czym w skansenie napotkaliśmy około 23 młodych par i fotografów robiących im zdjęcia - przynajmniej ja tyle się doliczyłam.

Do Polski powróciliśmy wszyscy cali i zdrowi.

Pragnę podziękować ekipie Elbrus Expedition za niezmiernie mile spędzony czas. Wojtkowi - za "wymienianie bateryjek" i że zgodził się na mój udział w wyprawie, Piotrkowi - za otuchę i dobre słowo podczas drogi, Krzysiowi - za modlitwę, Michałowi - za warszawskie poczucie humoru i Kubusiowi - za zrozumienie i za to, że po prostu był. Wszystkim kochanym robaczkom dziękuję, za pomoc na ataku szczytowym, bez Was na pewno by się nie udało Dziękuję również sponsorom: firmie Himal Sport - za sprzęt, Fazer - za słodycze, Elena - za liofilizaty, Mega - słodycze oraz patronom medialnym: onet.pl, sportbiznes.pl, Sportowy Styl, Góry i Alpinizm. Bez Państwa hojności wyprawa na pewno nie miałaby prawa bytu. Serdecznie dziękuję jeszcze za pomoc: Michałowi Kochańczykowi, Annie Szejko i wszystkim innym, o których w tej chwili mogę nie pamiętać, ale z całego serducha dziękuję.

Karolina Kurajk, Gdańsk, 22 sierpnia 2005

fot. Elbrus Expedition - kolejność przypadkowa wynika z mojego lenistwa:P

-->