Strona główna | Mapa serwisu | English version  
Tibet Expedition 2006
po prostu... CHICKEN > Góry, podróże... > Tibet Expedition 2006


 

Jaki przodem”- Tibet Expedition 2006

Każdy kto choć raz był w Chinach, Indiach lub Tybecie, powinien doskonale zdawać sobie sprawę kim jest Jak. To masywne zwierzę, którego waga dochodzi nawet do pół tony  o zaokrąglonych rogach oraz długiej sierści od ciemnobrązowej do czarnej często sięgającej ziemi. Jaki bardzo dobrze znoszą niedostatek tlenu i niskie temperatury. Żyją samotnie bądź w stadach na wysokości około 6 000 m n.p.m. Każdy alpinista, turysta górski kojarzy Jaka jako coś włochatego, niezwykle wytrzymałego noszącego dwa symetryczne ładunki. Również każdy alpinista zdaję sobie sprawę, iż jest to zwierze, a jego potężne rogi mogą stanowić niebezpieczną broń. Dlatego też maszerując wąskimi ścieżkami Dachu Świata, czułam pewien dyskomfort psychiczny, przed czymś co nie do końca poznane – w końcu to dzikie zwierze, a dzwoniący u jego szyi dzwoneczek zapala w ludzkim umyśle „lampkę bezpieczeństwa”. W obawie przed stratowaniem, bądź atakiem w wykonaniu Jaka, będąc w Tybecie wysnułam bardzo subtelny wniosek: „Jaki przodem” proszę.

Karolina Kurajk - Tybet, Darchen'06


19/08/2006
Dojeżdżamy do Ali, jakże wyczekiwanego przez nas. Po problemach z aklimatyzacją nareszcie mogę powiedzieć, że czuję się w porządku. Jak by na to nie patrzeć w ciągu ostatnich 30 godzin nasz autobus zdążył wyjechać z Yechang położonego na około 1600m n.p.m. wjechać na przełęcz na 5600m n.p.m. i zjechać do Ali na 4700m n.p.m. Tak mogę powiedzieć to bardzo głośno „jest dobrze”. Jednak uśmiechy dość szybko schodzą nam z twarzy, gdy widzimy nasze plecaki, a właściwie to co z nich pozostało. Mój plecak jest podarty i poprzecierany, a na dodatek cały brudny! Ale chwila przecież jesteśmy w Tybecie!

Tak jak poradziła nam Sergy moja znajoma z Izraela bierzemy taksówkę (kosztuje nas aż 2 zł ) i jedziemy pod samą siedzibę KGB. W pełni zdaję sobie sprawę, że jest sobota, ale nie tracę wiary i mam nadzieję, że mimo, iż jest to dzień wolny od pracy coś uda się wymyśleć. Zostawiam plecak Piotrowi biorę notatnik i wchodzę do małego budyneczku, jest dobrze są angielskie napisy, aby tego było mało wita mnie młoda dziewczyna. Nazywa się Sangma i… mówi po angielsku. Strasznie ucieszyła się na mój widok. Okazało się, że bardzo ceni sobie naukę angielskiego jednak ma tutaj bardzo słaby dostęp do jakichkolwiek materiałów,  główne ćwiczenia to rozmowy z turystami. Opowiadam bardzo dokładnie, jaka zgoda jest nam potrzebna. Sangma prosi, abym usiadła, a ona podzwoni i zorientuje się co da się zrobić. I po chwili utwierdzam się w przekonaniu, że głupi ma zawsze szczęście. Za 30min specjalnie dla nas przyjedzie tutaj lider i wystawi nam Tibet Permit – czy to nie cudowne. Niemość, że jest sobota to jeszcze 9 rano.  Tak oto nie możliwe stało się możliwe, trzymam w dłoni dokument który upoważnia mnie do miesięcznych wojażach po Tybecie. I pomyśleć, że to właśnie ten skrawek papieru sprawia, iż alpiniści bardzo często na ostatnio chwilę muszą zmienić soje plany i wrócić np. w Tien-Szan.

Ostatnie zakupy chiński makaron, chińska pasta do zębów, chińska pepsi. Zakupy na migi są dość ciekawym przeżyciem, a targowanie jeszcze wspanialszą zabawą, lecz tylko i wyłącznie w momencie, gdy człowiek ma na to czas, a my czasu nie mamy. Przed wyjściem z KGB poprosiłam Sangme, aby napisała mi na kartce po chińsku: „Poszukuje autobusu do Darchen. Kiedy odjeżdża najbliższy i ile kosztuje bilet”. Ułatwia to sprawę po raz kolejny bierzemy taryfę, pokazujemy taksówkarzowi zdjęcie na aparacie cyfrowym dworca na który chcemy dojechać, kiwa głową na znak, że zrozumiał. Zaczynam chodzić od autobusu do autobusu i wymachiwać kartką. Nic nie rozumiem, kto codo mnie mówi. Ale dobre anioły nadal czuwają nad nami: „Hallo Can I help you” – dochodzi z za pleców. Tybetańczyk CongPeng wraz z kolegą oferują mi pomoc. Na co dzień studiują niedaleko Lhasy, ale obecnie wrócili na wakacje do domu i mają trochę czasu. Tłumacz jest koleją osobą która ułatwia wiele spraw i pozwala zaoszczędzić czasu. Już po chwili jest wiadomo, że najbliższy autobus odjeżdża jutro o 10:00. Cong Peng pomaga nam zorganizować tani nocleg i proponuje swoją pomoc jutro rano. Chwilkę jeszcze rozmawiamy, nie jest to tak prosta rozmowa jak z Sangmą, chiński akcent przeszkadza, ale przynajmniej drogą pisemną możemy się bez problemu porozumieć.


19/08/2006
Podróżujemy przeróżnymi środkami transportu, jednak nigdy nie wiemy czy jedziemy w dobrą stronę. My nie znamy chińskiego, a Tybetańczycy angielskiego. Jednak za każdym razem udaje nam się dogadać na migi. Opuszczamy nasz hotelik i po krótkiej chwili zastanowienia wsiadamy do naszego autobusu. W autobusie leci bardzo głośno muzyka nazwijmy ją chińskie techno. Nieco mnie denerwuje ponieważ nie najlepiej spałam w nocy i jestem niewyspana. Piotr wyskakuje jeszcze na chwilę kupić kilka chińskich długopisów, które jakościowe mimo, że chińskie są bardzo dobre. Międzyczasie jeden z Tybetańczyków siedzących już w autobusie częstuje mnie bułką. Tak po prostu bez interesownie, próbuje nawiązać rozmowę jednak bariera językowa wygrywa. Uśmiechamy się wzajemnie do siebie i jemy.  Tym razem plecaki możemy trzymać w środku tj. nie w bagażniku. Nasza radość jest ogromna, ponieważ nie pobrudzą się (o ile mogą być jeszcze bardziej pobrudzone) i nie zostaną ponownie podarte. To nasz ostatni odcinek drogi , nie podłodze, chińskim autobusem. Od jutra rana zaczynamy trekking wokół świętej góry Mt.Kailash. Po raz kolejny marzenia stają się realiami. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że dobre anioły czuwają nad nami i pomagają, dodają szczęścia i pogody ducha. Jeszcze pół roku temu, gdy moja sąsiadka przybyła na moje 18-ste urodziny z albumem na zdjęcia jako prezent. Zapytała mnie jakie zdjęcia ta, będą , a ja bez namysłu odpowiedziałam, że z Tybetu. Jednak pytana przez przyjaciół, rodzinę, gdzie teraz wyruszę, nie dokońca wiedziałam co odpowiedzieć. Zależało mi, by zobaczyć tybet w pełnej jego okazałości , ale każdy tłumaczył mi, że to bardzo trudne. Trzeba wykupić wycieczkę, dawać łapówki itp. Nie dokońca dawałam wiary, że może nam się udać. Pamiętam jednak bardzo dobrze słowa Radka i Kuby przed wyjazdem: „Chicken ja tam w ciebie wierze”, „Ty na pewno tam pojedziesz”,  „Jak tobie się nie uda to już chyba nikomu”. Dobrze jest mieć takich przyjaciół, którzy w Ciebie wierzą. Bo przyjaciele są jak anioły, które podtrzymują nas na swoich skrzydłach kiedy opadamy w dół. Dzięki Kubuś, dzięki Radek. A ja wyruszam w swoją drogę ku spełnieniu marzeń, tam gdzie prowadzi mnie los. Śp. Falko Dąsal powiadał : „Alpinizm to pasja, a pasja to część życia i jeżeli człowiek ma pasję to jest szczęśliwy, bo jego życie ma twórczy sens”. Podróżowanie to również pasja to ono sprawia, że moje życie jest twórcze i radosne. Życie jest zbyt proste, aby po prostu żyć, dlatego należy je sobie utrudniać, chodzić na około, ale na początek trzeba uwierzyć w siebie.



Z moich przemyśleń wytrącił mnie typowy Tybetańczyk, który usiadł obok mnie. Kapelusik, ciemna cera, szeroki nos, pet w gębie, trzy swetry na sobie, czarne spodnie i chińskie siateczki. To jest to co Kurczaki lubią najbardziej cały autokar w dymie papierosowym. Wszyscy patrzą na nas jak na siódmy cud świata. Na szczęście jest tu kilku turystów z Japonii którzy chyba wiedzą co ja czuje. Siedząca obok Tybetanka (Piotr Twierdzi, że to Tybetańczyk) nie może się nadziwić jak szybko notuje coś w zeszycie i to nie po chińsku.

Dzisiaj doszłam do wniosku, że takie wyjazdy uodparniają człowieka na zapachy. Większość Kirgizów i Tybetańczyków ujmując to delikatnie pachnie inaczej i o wiele bardziej intensywniej. Mówiąc prosto z mostu cały autobus śmierdzi nieubłaganie, aż się zbiera na wymioty.

Teraz otaczają nas Tybetańczycy – tacy prawdziwi naturalni – pokazujemy im kartki z wizerunkiem gdańska. Nie dowierzają, że takie budynki istnieją, gdzieś na świecie i że w blokach się mieszka. Mamy już godzinę opóźnienia, ale to już norma dla nas.  Pociąg z Moskwy do Biszkeku spóźnił się jedynie 6 godzin. Tutaj nic nie jeździ punktualnie i to chyba urok Azji. Najlepiej operować zwrotami rano, południe, wieczór, a autobus i tak odjedzie jak już wszystko załatwi. Kierowca zbiera pieniądze dziwo od nas nie bierze – nie chce, cieszy mnie to i martwi równocześnie. Jedziemy i to chyba najważniejsze, zajeżdżamy na stację benzynową i kierowca przypomina sobie o nas. Próbujemy zapłacić tak jak wszyscy czyli 200 Y, jednak nasze targowanie idzie na marne, mówi, że jesteśmy obcokrajowcami i należy się 300Y inaczej nie pojedziemy.

Droga mija szybko i wesoło, wszyscy próbują z nami konwersować, chcą dotknąć nas, podziwiają czekany i plecaki. Autobus zatrzymuje się przy małym zabudowaniu to przerwa na jedzenie. Od razu dobiega mnie myśl: Przecież ja nie potrafię jeść pałeczkami!. Piotr  daje mi szybkie lekcje na Tictakach wygląda to dość zabawnie, ale kończy się pozytywnie. Dostajemy olbrzymi talerz jajecznicy z pomidorami i ryż. Porcja jest olbrzymia nie jesteśmy w stanie zjeść wszystkiego. Po krótkiej przerwie ruszamy w dalszą drogę. Chińska muzyka  w autobusie pomału mnie denerwuje, każdy utwór brzmi tak samo no i te wysokie dźwięki. Oczywiście jestem pełna podziwu dla kultury chińsko-tybetańskiej, no ale…

Nagle w oknie ukazuje się jakiś pręt, robi się coraz większy, okazało się, że z dachu autobusu zsuwa się bagaż. To też norma. Kilku Tybetańczyków wyskakuje z pojazdu i poprawia zgubę.

Nie minęło kilka minut a tu kolejna przygoda, jedno koło w autobusie nie działa poprawnie. Zatrzymujemy się, a to kamień wielkości głowy wplątał się między koła, ale Tybetańczycy mają również już swoje sposoby na takie sytuacje. Dojechaliśmy na miejsce nie mamy zbytnio gdzie spać, namawiam piotra aby rozstawić namiot i nareszcie wpakować się do śpiworów. Jednak on preferuje hotelik, czekamy w nadziei , że ktoś nas przygarnie. W rezultacie lądujemy w szopie, gdzie śpią kierowcy, Szopa pełna jest dymu, Zasypiam

21/08/2006 (Darchen 4560m n.p.m.)
Marzenia się spełniają, stoję tutaj w Darchen na drugim krańcu świat i rozpoczynam trekking wokół świętej Góry Mt.Kailash, podobno pielgrzymka –kora wokół góry pomaga w osiągnięciu Nirwany. Jak by nie patrzeć przyda nam się to przed wejściem na lodowiec.

Wędrówka nie jest zbyt skomplikowana jednak ze względu na znaczne różnice wysokości może być niebezpieczna. Docieramy do pierwszego ołtarza i napotykamy dwie tybetanki, które na migi proponują nam poniesienie plecaków, jesteśmy oczarowani uprzejmością ludzi jednak grzecznie odmawiamy i wędrujemy dalej. Napotykamy również Tybetańczyka mieszkającego w małej kamiennej chacie nad rzeką, niesamowicie cieszy się na nasz widok i rozrysowuje laską na ziemi mapę pobliskich terenów (…)


Dzień pełen emocji, pomalutku się kończy zakładamy obóz i pogrążamy się w krainę snu.

23/08/2006 (podczas trekkingu 5200m n.p.m.)
Dzisiejszą noc spędziliśmy na 5200m n.p.m. Budzi mnie jakiś dziwny dźwięk jak by świst. Uszy wcale mnie nie mylą nasz namiot został otoczony przez świstaki, które witają właśnie nowy dzień. Jutro powinniśmy zakończyć trekking. Coraz częściej zaczynam rozmyślać na temat potężnej Gurly Mandata i martwię się, że pogoda nie dopisze. Ale końcu nie po to spędziłam pół roku na zgrywaniu logistycznym wiz, biletów, zezwoleń, aby teraz szukać dziury w worku. Wszystko musi się udać. Ruszamy w dalszą drogę, dziś czeka nas wejście na przełęcz która wznosi się na około 5600m n.p.m. Pogoda dopisuje. (…) natrafiamy na polane, pełną ubrać. Chwila przecież jesteśmy w południowo-zachodnim Tybecie, a tutaj widzimy polane pełną ubrań?! Okazał się, że jest to jeden z rytuałów pielgrzymów polegający na pozostawieniu części garderoby bądź krwi czy włosów na znak zerwania ze starym życiem i wstąpienia w nowe. Robimy sobie przerwę, aby dokładnie spenetrować tutejszy teren. Mijają nas pielgrzymi z młynkami modlitewnymi, śpiewający pieśni. Zastanawiamy się tylko, czy któryś z nich nie okrąża góry po raz 108 zapewniając sobie tym samym oczyszczenie. Po raz kolejny spotykamy tybetanki (które mieliśmy zaszczyt poznać pierwszego dnia), gestykulują, że całą noc się za nas modliły za naszą drogę i siły. Oczywiście po raz kolejny oferują pomoc, tym razem stwierdzam wraz z Piotrem, aby spróbowały podnieść choć jeden z plecak. W oczach tybetanki widać zaskoczenie, chyba nie spodziewała się, że są, aż tak ciężkie.




26/08/2006 (przed Darchen 4650m n.p.m.)
Dziś leniuchujemy. Wczoraj zakończyliśmy pielgrzymkę wokół świętej Góry. Czas się zregenerować: najeść i umyć, by następnie ruszyć ku celowi. Nasz biwak jest w cudownym miejscu po lewej stronie mamy niesamowity widok na Gurle Mandata, możemy ją obserwować cały dzień, dzięki czemu mam okazję poznać ją w pełnej okazałości: o poranku, w południe, wieczorem i w nocy – za każdym razem jest inna.



Gramy w karty i  pomału dociera do nas w jaki miejscu się znajdujemy. Wyżyna Tybetańska otoczona z każdej strony górami, to nie jakieś tam góry, dla nas są najwspanialsze. Po prostu
płaskowyż gór i szczyty zanurzone w chmurach. To niesamowite, że na świecie są jeszcze takie miejsca, gdzie człowiek czuje się wolny – tu nikt cię nie pogania, chyba, że własne ambicje.

Gdy tak siedzimy sobie w namiocie brzuchami do góry po pysznym obiedzie, podchodzą do naszego namiotu dwie Tybetanki – pielgrzymki. Ubrane są w tradycyjne stroje: biały kapelusz
 z czerwoną płachtą, kwieciste bluzki, mnóstwo koralów i ciekawość kim oni są. Patrzą na nas
 z zaciekawieniem takim samym jak my na nich. Próbujemy się z nimi jakoś dogadać, ale niestety my nie władamy Tybetańskim, a one nawet nie wiedzą co to Angielski. Pstrykam fotkę, a następnie na małym ekraniku aparatu prezentuję ich postacie. Cieszą się niesamowicie i śmieją same z siebie, a my cieszymy się, że mogliśmy je poznać. Z uśmiechem na twarzy odchodzą.



28/08/2006 (szala zwycięstwa i przegranej)
Zabieramy depozyt i z całym majdanem (70kg)  ruszamy wschodnim brzegiem jeziora Manasarovar ku Gurla Mandata 7760m n.p.m. Mam złe przeczucia. Droga nie wygląda najciekawiej. Pakujemy się na tereny podmokłe i po kostki grzęźniemy w błocie (…)
*

Dzisiaj szala pogodowa się przeważyła. Gurla Mandata chyba nie uchyli nam swojej głowy. Patrząc na górę gołym okiem widać lawinki spadające to z prawej to z lewej strony. Otrzymujemy informację z Polski o niesprzyjających warunkach. Zastanawiamy się chwilę co tu robić. Przemierzyliśmy tyle tysięcy kilometrów…tyle przygotowań…no i taka pogoda. Ambicje tłuką się ze zdrowym rozsądkiem. Co powinniśmy zrobić? Przeczekać kilka dni z nadzieją, że warunki się zmienią? Przecież to głupie wyraźnie powiedzieli nam, że przez najbliższe 6-8 dni ma padać i wiać. Kiblujemy? Trzeba podjąć decyzję. Uważam, że nasze umiejętności nie są wystarczające na takie warunki pogodowe. Piotr w zupełności się zgadza. Nie ma najmniejszego sensu pakować się w taką zamieć. Rozsądek zwycięża. Ambicje niezaspokojone.   



Korzystając z okazji, że mamy jeszcze trochę czasu postanawiamy zwiedzić Kaszgar, okoliczne góry, bądź uderzyć w Tien-Szan. Uczynimy to, co los wskaże. Trochę przygnębiona, jednak dumna
 z rozsądnej decyzji zasypiam.



Nie wszystkie cele zostały osiągnięte. Ale na pewno Karolina w pełni udowodniła swoją postawą, że każde marzenie można zrealizować. Samodzielnie przygotowała wyprawę
i zdobyła środki na to by ją zrealizować, a na dodatek dobrze zdała maturę. Ważne jest to, że obydwoje dotarli drogą lądową w południowo-zachodniego Tybetu, poznali tamtejszą kulturę i tradycję oraz zobaczyli na własne oczy pielgrzymowanie wokół świętej góry Mt.Kailash. Potrafili podjąć dobrą decyzję dot. Gurly Mandata, nie poniosły ich emocje.
Dziś mówią z uśmiechem na ustach:  „Będzie po co wracać”. Całą wyprawę uważają za zakończoną pozytywnie w końcu wrócili cali i zdrowi. Mimo, że stracili trochę kilogramów, to zyskali bagaż doświadczeń i poszerzyli swoje horyzonty.




Są to tylko fragmenty z dziennika. Z Tybetu przywieźliśmy tak dużo materiałów zarówno dzienniki jak i zdjęcia, a tak naprawdę cieżko zabrać się w obcenej chwili za opracowanie.


-->